Tag Archives: Cocart

Siódmy CoCart, dzień drugi

28 Lu

Dokładniej rzecz biorąc – dzień drugi całości, a pierwszy dzień w CSW. Szybkie podsumowanie prawie na bieżąco.

Cztery bardzo dobre koncerty i tym razem złośliwa sala kolumnowa wytwarzająca mnóstwo odbić, ech i pogłosów nie napsuła zbyt dużo. Chociaż, po rozmowie z Januszem w drodze powrotnej, zastanawiam się na ile ważne było miejsce, w którym siedziałem, bo nasze wrażenia co do kłopotów z odbiciami były inne.

Wieczór zaczynała TER. Kto zna jej płytę, mógł oczekiwać ciepłych, analogowych ambientów. Było analogowo – tyle się zgadzało, ale muzyka okazała się znacznie ostrzejsza, bardziej rytmiczna i ogólnie agresywniejsza (choć nie agresywna jako taka) niż na płycie. W pierwszym utworze naprzód wysunęły się wszelkie rytmiczne uderzenia, stuknięcia i mlaśnięcia, a wypełniające, długie dźwięki kręciły się w tle. Drugi utwór był mniej rytmiczny, a bardziej pływający.

Logika całego występu była utkana na kontrastach i było czego słuchać – TER pokazała świetne wyczucie brzmień i niezwykły talent ich zderzania. Gdzieś bliżej drugiej części, może w czwartym utworze, może w piątym – już się przekonałem, że to liczenie na koncertach mi nie wychodzi – szklisto metaliczne uderzenia złożyły się z początkowo jakimś bulgoczącym tłem. Efekt był piorunujący. Krótko mówiąc, występ znakomity, jak dla mnie to chyba nawet na przestrzeni wszystkich odsłon festiwalu, jeden z najciekawszych. Mam nadzieję, że niebawem doczekamy się drugiej solowej płyty TER, właśnie tak brzmiącej. Tak sobie myślę, że gdyby taki materiał ukazał się w serii Spectrum Spools, to byłby jej prawdziwą ozdobą.

Jako drugi drugi wystąpił na scenie pośrodku sali kolumnowej improwizujący kontrabasista z Austrii Mike Majkowski. I tu przeszkadzał mi brak absolutnej ciszy, czyli szum dobiegający z hallu. Wystąpienie Majkowskiego to była najlepsza ilustracja czasu powolnego, jakiej od dawna byłem świadkiem. Grał w bardzo minimalistyczny sposób. Przez dobrych kilkanaście minut pocierał szybkim ruchem struny wytwarzając jedynie szmer. Później powoli dochodziły pojedyncze wybrzmienia. Muzyka – czyli szmery i bardzo  oszczędne wypełnienia były podawane w seriach, pomiędzy którymi były długie momenty ciszy – kiedy wybrzmiewanie i echo powoli gasły (dlatego szum z zewnątrz irytował).

Muzyka rozwijała się, dochodziły pojedyncze elementy, ale na przestrzeni kilkudziesięciu minut. Pod koniec mieliśmy szarpnięcie za dwie struny i jeden przejazd smyczkiem.

Na początku trzeciej części koncertu tak bardzo przeszkadzał mi pogłos, że wyszedłem. Grali wtedy Jacek Buhl i Wojtek Jachna. Sala rozmydliła im zarówno trąbkę, jak i perkusję. Słyszałem ich koncert wcześniej w „Domu Muz” zorganizowany przez Ziemka, mam ich płyty i po prostu konfrontacji tego wszystkiego z salą kolumnową nie zdzierżyłem. Ale, kiedy wróciłem, było znacznie lepiej, dźwięk był bardziej rozdzielczy i uporządkowany. Czemu? Nie wiem. W każdym razie, druga część bardzo fajna.

Dzień zamknął Rashad Becker, autor płyty wydanej przez PAN i wychwalanej przez The Wire oraz, co przynajmniej równie ważne, producent jakiejś nieprzeliczonej liczby płyt z alternatywną elektroniką, jakie w ostatnich latach wydawało się w różnych miejscach w Europie (via Berlin). Zaprezentował niesamowite, interesujące i bardzo zwarte brzmienia. Ciekawsza wydała mi się pierwsza część występu: na początku dominował schemat odroczonego budowania nastroju. W filmie Martina Scorsese „Wyspa tajemnic” (Shutter Island) jest wykorzystany fragment kompozycji Krzysztofa Pendereckiego, który ewokuje dokładnie taki nastrój napięcia i wyczekiwania. Muzycznie to zupełnie co innego, ale efekt estetyczny taki sam. Napięcie zaczęło się rozładowywać w serii eksplozji podszytych mniej lub bardziej ukrytym marszowym, dość powolnym rytmem. I to był chyba najfajniejszy moment. Marsz przeszedł następnie w dostojną magnetyczną burzę, trochę podobnie – choć przy innych środkach – jak na płycie Darka Wojtasia, o której kiedyś pisałem, czy na wydawnictwach reaktywowanego Swans. Niestety przerodziło się to w dość monotonną zupę ciekawych brzmieniowo, lecz w zasadzie takich samych w przebiegu dźwięków. Ogólnie jednak bardzo dobry koncert.

Tradycyjnie, ważna zaleta festiwalu – jego kameralność i okazja do spotkania z wieloma przyjaciółmi.

Zdjęcia i próbki dźwiękowe jutro jak dam radę i przejrzę, czy w ogóle jakieś fotografie wyszły tak, że cokolwiek widać.

Jutro zaś dominują improwizatorzy.

CoCart 4 raz jeszcze

19 Kwi

Jedną z mocnych stron poprzednich edycji CoCartu było bardzo dobre pilnowanie czasu. Ale cieszę się, że w tym roku trzymano czas tylko dobrze (a nie bardzo dobrze) i koncerty troszkę się przedłużyły. Tym bardziej, że ta edycja była krótsza od poprzednich, bo jednodniowa. No cóż, mam nadzieję, że w przyszłym roku znów będą dwa dni (albo więcej).

Chyba już dobrą tradycją CoCartu jest koncert organizatorów – Hati – z kimś jeszcze. Wcześniej byli to PAS, czy Pure. W tym roku zagrali z Robertem Darowskim na didgeridoo. I było bardzo fajnie. Rozpoczęło się od obu Rafałów grających smyczkami na tym, co mieli pod ręką (i nie były to instrumenty strunowe), by później przyłączyć tradycyjnie rozmaite instrumenty perkusyjne. Didgeridoo wniosło ciekawy dron tworząc coś na kształt przestrzeni odróżnienia dla reszty dźwięków. Smyczki i perskusjonalia stworzyły olbrzymie bogactwo brzmień, a muzycy zagrali transowo i z dużym wyczuciem. Mocne otwarcie, świetny koncert, piękne dźwięki.

Część Zeniala, który wystąpił jako drugi była również dobra, ale jego nowa płyta, a właściwie płyty, okazały się później jeszcze lepsze od koncertu. Zenial posługiwał się jakimś urządzeniem emitującym i zmieniającym dźwięki w rezultacie zbliżania i oddalania różnych przedmiotów. Zaczęło się od ręki, a dalej w ruch poszły aparat fotograficzny, telefon komórkowy i jakiś niezidentyfikowany bliżej lub dalej obiekt. No i można było to oglądać dzięki ustawieniu kamery skierowanej na stół, która to łapała, a obraz przekazywała do rzutnika.

Jako trzeci wystąpił muzyk-legenda Chris Cutler. Solo. Swój zestaw perkusyjny uzupełnił o jakąś elektronikę, nie wiem, czy były to pedały do loopów, czy cokolwiek odtwarzającego przygotowane wcześniej dźwięki. W każdym razie, do brzmień perkusyjnych momentami włączał się zupełnie odmienny brzmieniowo dron, nadało to przestrzeni muzycznej głębi.

Koncert Steve’a Buchanana i Heike Fiedler należał do wizualnie najbardziej interesujących. Buchanan grał tańcząc po czymś w rodzaju muzycznej maty lub po prostu w nią stukając. Motoryka ruchu przekładała się na motorykę muzyki, taniec w pełni zlał się z dźwiękiem. Typ występu, którego jedynie słuchanie nie byłoby tak wciągające jak wizualne śledzenie wytwarzania muzyki.

Ostatnie dwie części to dwa pokazy artystycznej wirtuozerii, chociaż na zupełnie odmienne sposoby. PathMAN wystąpił w składzie trzyosobowym grając na wielu różnych instrumentach – gitarze akustycznej, gitarze elektrycznej, cymbałach, perkusji, gitarze basowej, głosie i jeszcze innych, których nie pamiętam, albo pamiętam, ale nazw nie znam (jeśli jakieś w ogóle mają). Interesująca, zróżnicowana muzyka, post-folk mieszający ludowość, improwizację i inne elementy. Przed tym koncertem sala gęsto wcześniej nabita już się trochę wyludniła i miało się wrażenie, jakby ta odzyskana przestrzeń na rozprostowanie łokci wyłoniła się równolegle z lekkością i przestrzenią na oddech w muzyce.

Na podmęczony materiał ludzki (ok. 4-5 godzin po rozpoczęciu) wszedł duet C.3.3. – Paul Jamrozy (były muzyk Test Department) i Roz Corrigan. I to był ten drugi pokaz maestrii. Muzyce towarzyszyła najciekawsza tego dnia wizualizacja przedstawiająca rozmaite mapy więzień, w tym Benthamowskich panopticonów oraz czarno-białe grafiki jakichś murów (prawdopodobnie więziennych). W pewnym momencie karty te pozwijały się w tubki tworząc klaustrofobiczne, okrągłe korytarze, którymi widzowie podróżowali ciągle w głąb, krętą, niekończącą się drogą. Po jakimś czasie korytarze z map więzień ustąpiły upiornie zapętlonej sekwencji o warunkowaniu behawioralnym gołębia. A jeszcze później pojawiły się obrazy bawiących się dzieci, kamer i znaków informujących o kamerach. W tym czasie muzyka narastała. W większości pochodziła z laptopów, ale do tego muzycy dodawali dźwięki uzyskiwane z potrząsania i uderzania łańcuchami oraz ze starych płyt odtwarzanych przez antyczny patefon z potężną tubą. Przybierający na intensywności rytm świetnie kreował dramaturgię całości widowiska. Wszyscy, zmęczeni, czy nie, siedzieli zahipnotyzowani.

Żadnych słabych fragmentów, świetny festiwal od początku do końca. Choć nie zgadzam się z deklarowaną we wcześniejszych przez organizatorów latach niechęcią do koncertów laptopowych (której na szczęście sami kurczowo się nie trzymają), to jestem pod dużym wrażeniem świetnego doboru i ułożenia występujących artystów. Zmieniały się sposoby grania, bardzo zmieniały się brzmienia, zmieniała się muzyka. Najważniejsza impreza artystyczna w Toruniu, bez dwóch zdań.