Archiwum | Luty, 2015

Siódmy CoCart, dzień drugi

28 Lu

Dokładniej rzecz biorąc – dzień drugi całości, a pierwszy dzień w CSW. Szybkie podsumowanie prawie na bieżąco.

Cztery bardzo dobre koncerty i tym razem złośliwa sala kolumnowa wytwarzająca mnóstwo odbić, ech i pogłosów nie napsuła zbyt dużo. Chociaż, po rozmowie z Januszem w drodze powrotnej, zastanawiam się na ile ważne było miejsce, w którym siedziałem, bo nasze wrażenia co do kłopotów z odbiciami były inne.

Wieczór zaczynała TER. Kto zna jej płytę, mógł oczekiwać ciepłych, analogowych ambientów. Było analogowo – tyle się zgadzało, ale muzyka okazała się znacznie ostrzejsza, bardziej rytmiczna i ogólnie agresywniejsza (choć nie agresywna jako taka) niż na płycie. W pierwszym utworze naprzód wysunęły się wszelkie rytmiczne uderzenia, stuknięcia i mlaśnięcia, a wypełniające, długie dźwięki kręciły się w tle. Drugi utwór był mniej rytmiczny, a bardziej pływający.

Logika całego występu była utkana na kontrastach i było czego słuchać – TER pokazała świetne wyczucie brzmień i niezwykły talent ich zderzania. Gdzieś bliżej drugiej części, może w czwartym utworze, może w piątym – już się przekonałem, że to liczenie na koncertach mi nie wychodzi – szklisto metaliczne uderzenia złożyły się z początkowo jakimś bulgoczącym tłem. Efekt był piorunujący. Krótko mówiąc, występ znakomity, jak dla mnie to chyba nawet na przestrzeni wszystkich odsłon festiwalu, jeden z najciekawszych. Mam nadzieję, że niebawem doczekamy się drugiej solowej płyty TER, właśnie tak brzmiącej. Tak sobie myślę, że gdyby taki materiał ukazał się w serii Spectrum Spools, to byłby jej prawdziwą ozdobą.

Jako drugi drugi wystąpił na scenie pośrodku sali kolumnowej improwizujący kontrabasista z Austrii Mike Majkowski. I tu przeszkadzał mi brak absolutnej ciszy, czyli szum dobiegający z hallu. Wystąpienie Majkowskiego to była najlepsza ilustracja czasu powolnego, jakiej od dawna byłem świadkiem. Grał w bardzo minimalistyczny sposób. Przez dobrych kilkanaście minut pocierał szybkim ruchem struny wytwarzając jedynie szmer. Później powoli dochodziły pojedyncze wybrzmienia. Muzyka – czyli szmery i bardzo  oszczędne wypełnienia były podawane w seriach, pomiędzy którymi były długie momenty ciszy – kiedy wybrzmiewanie i echo powoli gasły (dlatego szum z zewnątrz irytował).

Muzyka rozwijała się, dochodziły pojedyncze elementy, ale na przestrzeni kilkudziesięciu minut. Pod koniec mieliśmy szarpnięcie za dwie struny i jeden przejazd smyczkiem.

Na początku trzeciej części koncertu tak bardzo przeszkadzał mi pogłos, że wyszedłem. Grali wtedy Jacek Buhl i Wojtek Jachna. Sala rozmydliła im zarówno trąbkę, jak i perkusję. Słyszałem ich koncert wcześniej w „Domu Muz” zorganizowany przez Ziemka, mam ich płyty i po prostu konfrontacji tego wszystkiego z salą kolumnową nie zdzierżyłem. Ale, kiedy wróciłem, było znacznie lepiej, dźwięk był bardziej rozdzielczy i uporządkowany. Czemu? Nie wiem. W każdym razie, druga część bardzo fajna.

Dzień zamknął Rashad Becker, autor płyty wydanej przez PAN i wychwalanej przez The Wire oraz, co przynajmniej równie ważne, producent jakiejś nieprzeliczonej liczby płyt z alternatywną elektroniką, jakie w ostatnich latach wydawało się w różnych miejscach w Europie (via Berlin). Zaprezentował niesamowite, interesujące i bardzo zwarte brzmienia. Ciekawsza wydała mi się pierwsza część występu: na początku dominował schemat odroczonego budowania nastroju. W filmie Martina Scorsese „Wyspa tajemnic” (Shutter Island) jest wykorzystany fragment kompozycji Krzysztofa Pendereckiego, który ewokuje dokładnie taki nastrój napięcia i wyczekiwania. Muzycznie to zupełnie co innego, ale efekt estetyczny taki sam. Napięcie zaczęło się rozładowywać w serii eksplozji podszytych mniej lub bardziej ukrytym marszowym, dość powolnym rytmem. I to był chyba najfajniejszy moment. Marsz przeszedł następnie w dostojną magnetyczną burzę, trochę podobnie – choć przy innych środkach – jak na płycie Darka Wojtasia, o której kiedyś pisałem, czy na wydawnictwach reaktywowanego Swans. Niestety przerodziło się to w dość monotonną zupę ciekawych brzmieniowo, lecz w zasadzie takich samych w przebiegu dźwięków. Ogólnie jednak bardzo dobry koncert.

Tradycyjnie, ważna zaleta festiwalu – jego kameralność i okazja do spotkania z wieloma przyjaciółmi.

Zdjęcia i próbki dźwiękowe jutro jak dam radę i przejrzę, czy w ogóle jakieś fotografie wyszły tak, że cokolwiek widać.

Jutro zaś dominują improwizatorzy.